reklama

Kiedy opadną maski - felieton Piotra Słotwińskiego

Sobota, 19 Czerwiec 2021

Na początek dowcip na czasie: Syn pyta ojca – Tato, kiedy ta epidemia się skończy? Na co ojciec wyjaśnia chłopcu: Synu, poważni ludzie zainwestowali poważne pieniądze w tę epidemię. Jak zarobią swoje, to się skończy. Oczywiście to tylko żart, bajka taka, ale jak wiadomo – w każdej bajce jest ziarnko prawdy. Wszystko wskazuje jednak na to, że „poważni ludzie” uzyskali już spory przyrost kapitału, rządy przetestowały kilka rozwiązań w zarządzaniu dużymi grupami ludności, socjologowie dostali materiał do badań na lata, a Hollywood i Bollywood tematy na kolejne superprodukcje, więc można już powoli wracać do przedpandemicznej rzeczywistości.

Ale nie tak od razu. W książce Pawła Kapusty „Pandemia. Raport z frontu”, którą właśnie przeczytałem, jeden z jego utytułowanych rozmówców tak się wyraził o tym, co czeka nas już po opanowaniu epidemii: „To będzie kolosalna zmiana, większa niż przypuszczamy. Wielu z nas miało na pewno moment refleksji nad tym, jak funkcjonujemy we współczesnym świecie. Gdzie pracujemy. Jakie zajęcia wykonujemy. Władza zamknęła nas w domach, a świat się nie skończył. To bardzo mocny przekaz, bo według mnie pokazuje, że większość z nas wykonuje pracę ogólnie zbędną. I to w kolejnych latach będzie coraz dobitniej widać. Dla wielu ludzi będzie to dotkliwe doświadczenie”.

Czyżby w teoretycznie wolnorynkowym ustroju ciągle mamy do czynienia z czysto socjalistycznym „ukrytym bezrobociem”? Prawdopodobnie tak, tyle że osoby wykonujące pracę zbędną i niepotrzebną nie są ulokowane w mniejszych lub większych firmach, ale w rozbudowanej państwowej biurokracji i w szeroko rozumianych organizacjach społecznych utrzymywanych przez podatników. Obyśmy potrafili wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski, a te są na przykład takie, że skoro daliśmy radę przetrwać bez nich przez półtora roku, to poradzimy sobie i przez następny rok, dwa, a może i dekadę. Komunikat dla nich powinien być wobec tego jasny: nie jesteście potrzebni, a wręcz przeciwnie – stanowicie tylko obciążenie, balast, którego bez żalu możemy się pozbyć.

Gospodarka powoli rusza, chociaż to bardzo uproszczona ocena rzeczywistości, bo akurat przemysł pracował cały czas, i to pełną parą. O ile wiem, żadna z większych fabryk nie została zamknięta. Mój kolega w czasie pierwszego lockdownu dostał pracę w irlandzkim oddziale, nazwijmy to, znanej amerykańskiej firmie wytwarzającej napoje gazowane. Jak się okazuje, w czasie gdy „wszędzie” zwalniali, tam z kolei zwiększono dwukrotnie liczbę pracowników zatrudnionych bezpośrednio przy produkcji. Dlaczego? Szefostwo, kierując się doniesieniami medialnymi, wzięło pod uwagę, że spora część załogi może zachorować, więc w celu utrzymania produkcji na tym samym poziomie trzeba podwoić zasoby ludzkie. Wiecie, rozumiecie: ludzi można nawet w całości wymienić, bo w końcu nikt nie jest niezastąpiony, ale kasa musi się zgadzać. I tak było w zasadzie w każdej większej firmie – od montowni komputerów i serwerów po fabryki wytwarzające sztuczne kwiaty i rury do kanalizacji. Prawdziwy kapitał na żadne lockdowny sobie nie pozwolił, co też daje nieco do myślenia.

Tak naprawdę ucierpiały głównie usługi, przy czym przez usługi rozumiem też branżę hotelarską i gastronomiczną. Obstawiam, że były to decyzje ściśle polityczne, z pewną domieszką podatkowej ekonomii: coś trzeba było zamknąć, a że akurat branże usługowe w sporej części operują na pograniczu szarej strefy, więc można przy okazji upiec przynajmniej jedną pieczeń, jeżeli nie da się dwóch. W różnych krajach przyjęto różne rozwiązania, ale przykład Polski jest dość oczywisty: rząd zamykając usługi, ale jednocześnie oferując słynne tarcze dla przedsiębiorców wykazujących spory spadek dochodów, tak naprawdę uderzył w szarą strefę, która często przez wiele lat tych dochodów nie wykazywała. Głośnym echem odbił się w mediach przypadek jednego z zakładów fryzjerskich w Warszawie: założony jeszcze w latach 30. ubiegłego wieku, przetrwał różne perturbacje, aż padł właśnie teraz, w czasie lockdownu. O dziwo większość komentujących na internetowych stronach tym razem jasno stwierdziła: trzeba było płacić podatki i nie zalegać w ZUS-ie. Właśnie ukrywanie przychodów tudzież zaległości w płaceniu państwowych danin zazwyczaj skutkowały odmową przyznania tarczy, a w konsekwencji – bankructwem. Moja żona ma w Krakowie swoją ulubioną fryzjerkę, którą odwiedza przy okazji każdej wizyty w Polsce, i ta na przykład była bardzo zadowolona z przyznanej państwowej pomocy, w dodatku w naprawdę sporej wysokości. Dodam: nie jest ona członkiem partii rządzącej i nie posiada też żadnych koneksji tudzież innych znajomości, a z jej usług korzystają zwykli mieszkańcy peryferyjnego osiedla. Tyle tylko, że ona starając się o bankową pożyczkę na mieszkanie, wykazywała absolutnie wszystkie dochody po to, żeby pokazać, że ma zdolność kredytową. Tym samym, gdy jej dochody spadły, łatwo to mogła udokumentować, w przeciwieństwie do tych, co to od lat „jadą na stracie”. Proszę mnie źle nie zrozumieć: zdecydowanie uważam, że człowiek sam lepiej wyda swoje pieniądze, niż zrobi to za niego rząd, ściągając przymusowy haracz w postaci wygórowanych podatków, wskazuję jedynie na fakt, że pandemia dla wielu państw była też okazją do zrobienia „porządków” na swoim podwórku.

Wracając do otwierającej się gospodarki: czytamy, że właściciele hoteli i restauracji mają obecnie olbrzymie problemy z rekrutacją pracowników. Ci, którzy dotychczas tam pracowali i przeszli na „covidowe”, nie kwapią się do powrotu przynajmniej do czasu zakończenia wypłacania zasiłków. To nawet nie kwestia rozleniwienia, co zwykłego rachunku ekonomicznego. Nowych nie ma skąd brać, bo granice przymknięte, a studenci rozjechali się do swoich wiosek. Byłaby na to rada, którą zawarła w swoim haśle reklamowym jedna z firm obuwniczych: cena czyni cuda. Wystarczy za dobrą pracę zaoferować dobrą płacę, no ale to nie w tych branżach. I obojętnie, czy mamy na myśli Irlandię, czy Polskę. Stąd czeka nas nieunikniony napływ nowej siły roboczej, przy czym w Polsce będą to Ukraińcy, a w Irlandii jak zwykle ludzie z całego niemal świata, bo sezon turystyczny już za pasem i trzeba odrabiać straty.

Zanim jednak wyruszymy na zagraniczne wojaże, prawdopodobnie będziemy musieli się zaszczepić. Być może nawet rzeczywiście bez paszportu covidowego nie wychylimy nosa poza wyspę? Co prawda różne kraje, szukając rozwiązań na wyjście z impasu, oferują turystom bezpłatne koronawirusowe testy czy szereg innych ulg i dopłat, ale to raczej doraźne łatanie dziur niż systemowe rozwiązanie. Pożyjemy, zobaczymy.

Jest jeszcze jedna kwestia, może mniej istotna, za to zabawna: kiedy już zdejmiemy maseczki, część z nas może mieć problemy z poznaniem swoich znajomych lub innych osób, z którymi pozostajemy w mniej lub bardziej zawodowych relacjach. Sam tego doświadczyłem: kolega, z którym od dwóch miesięcy pracuję niemal ramię w ramię, podczas przerwy na obiad przyjrzał mi się uważnie i zapytał, czy my aby właśnie nie pracujemy razem? W pracy obowiązkowo nosimy maseczki naciągnięte niemal po same oczy, a stołówka to jedyne miejsce, w którym możemy je zdjąć, a i to dopiero przy stoliku, nad własnym talerzem. Maska jak widać zmienia człowieka, obojętnie czy ta, którą przywdziewamy, chcąc ukryć swoje prawdziwe ego, czy ta, która ma nas chronić przed zarażeniem.

Kiedy już nadejdzie czas na zdjęcie maseczek, możemy być zaskoczeni tym, co zastaniemy. Oby to były tylko miłe niespodzianki, i oby ten trudny czas, który pokonaliśmy wzmocnił nas i pozwolił przewartościować na nowo życiowe priorytety, czego Państwu i sobie życzę.

Piotr Słotwiński

Najnowszy numer
Grudzień 2024 (179)
reklama
Pogoda
booked.net
Waluty