reklama

Niesamowity życiorys mojego dziadka - reportaż Philipa Drozdowskiego

Poniedziałek, 29 Styczeń 2024

Mój dziadek Zbigniew Sołtyński urodził się 6 listopada 1936 r. w Zarwanicy niedaleko Lwowa (obecna Ukraina), gdzie do drugiej wojny światowej mieszkał z rodzicami i rodzeństwem. Miał siostrę i trzech braci. Dziadek niewiele zapamiętał z tego okresu, gdyż był wtedy jeszcze małym chłopcem. W pamięci pozostał mu jedynie murowany dom, blaszany dach i sklep. Z opowieści starszej siostry dowiedział się, że mieli konia, którego poili w pobliskiej rzece o nazwie Strypa. Tak zaczyna się ta niezwykła historia…

Gdy dziadek miał 3 lata, jego tata Tomasz i najstarszy brat Piotr poszli walczyć na front (i nigdy już nie powrócili), a on wraz z mamą Wiktorią i rodzeństwem pozostali na gospodarstwie. Często odwiedzali ich banderowcy i straszyli, że jeśli nie powiedzą, gdzie jest tata i brat, to ich wszystkich zabiją. W 1945 r. rodzina dziadka wraz z pozostałymi mieszkańcami wsi została przesiedlona na tereny polskie w związku z zakończeniem działań wojennych. Kazano im spakować tylko najpotrzebniejsze rzeczy i w ciągu jednej nocy wsadzono do wagonów bydlęcych. 

Wszyscy byliśmy wykończeni warunkami tam panującymi – wspomina dziadek. Często nie było co jeść, a dodatkowym problemem były ataki bombowe. Kiedy zbliżały się samoloty, dorośli otwierali wagony i wszyscy z nich wyskakiwali. Chowali się wówczas gdzie popadnie, często w wysoką trawę, żeby się schronić – dodaje wzruszony.

Dziadek starał się pomagać swojej mamie, jak tylko umiał. Tak wyglądało ich życie aż do wiosny. Po trzech miesiącach podróży dziadek wraz z mamą, starszą siostrą Zosią i młodszym bratem Emilem trafili do Domaszkowa – wsi położonej w powiecie kłodzkim. 

Tam pasażerowie pociągu zostali podzieleni, dzieci z kobietami szły na jedną stronę, a mężczyźni na drugą. Chodziło chyba o wszy – z zastanowieniem w głosie mówi dziadek.

Obie grupy musiały ściągnąć ubrania i wziąć „kąpiel”. Po tak długiej podróży wszyscy byli bardzo brudni, dlatego dano im nowe ubrania (stare zostały spalone) i przydzielono im nowe domy. Nie osiedlili się tam jednak na długo. Mama dziadka po kilku dniach zachorowała. Z tego, co dziadek pamięta, było to zapalenie płuc. Walczyła z chorobą przez kilka tygodni, niestety z powodu braku leków przegrała tę walkę. Dziadek nie zdawał sobie do końca sprawy z zaistniałej sytuacji, dopiero kiedy zobaczył grób, zorientował się, że więcej już mamy nie zobaczy. Po śmierci mojej prababci rodzeństwo zostało rozdzielone. Dziadek wraz z młodszym bratem trafili do domu dziecka w Domaszkowie, który był prowadzony przez siostry zakonne. Z kolei jego siostra została przydzielona do żeńskiego domu dziecka w miejscowości obok.

Początkowo było nam bardzo trudno odnaleźć się w nowym miejscu bez mamy i siostry – opowiada ze łzami w oczach dziadek. Nikt nie wiedział, czy jesteśmy katolikami, więc zostaliśmy ochrzczeni. Pamiętam, że potem siostry zakonne kazały nam się uczyć wielu modlitw na pamięć – dodaje. 

Sam pobyt w domu dziecka dziadek wspomina miło. Było tam pełno dzieci z różnych krajów, a niektóre nie umiały mówić po polsku. 

Nie byliśmy tam sami. Gdybym nie trafił do domu dziecka, nie poznałbym wielu ludzi, z którymi utrzymuję znajomości do dnia dzisiejszego i nie przeżyłbym takich przygód jak tam. Choć nie było lekko, bo zakonnice były bardzo surowe i biły za każde przewinienie, to dawaliśmy radę. Często robiliśmy sobie nawzajem kawały, które nie zawsze kończyły się dobrze. W nocy z kolegami wymykaliśmy się z pokoi, żeby zejść do piwnicy i trochę podjeść śmietany, bo na co dzień jedzenia często brakowało. Na jedną osobę przysługiwał kawałek chleba i parę kartofli. Poza tym często uciekaliśmy wieczorami, żeby pójść do kina lub po prostu „na miasto” – wspomina dziadek.

W sierocińcu było sporo dzieci, ale panowało „prawo dżungli” – wygrywali najsilniejsi. Częsty brak pożywienia, a także fakt, że musiał dbać o swojego młodszego brata Emila, który był bardzo wątły, sprawiły, że dziadek szybko nauczył się bić. Obok domu dziecka był wielki plac i chłopcy często spotykali się na nim, aby rozegrać „pojedynki o jedzenie”. 

Wtedy nie było przelewek – dodaje zamyślony.

Koledzy dziadka mówili, że ma silne uderzenie z lewej ręki. Podczas tych bójek dziadek często używał pięści i choć często z tych bijatyk wychodził poturbowany, to z czasem polubił boks. Jednak wtedy nie przypuszczał, że będzie chciał z nim wiązać przyszłość. Oprócz walk na placu dziadek miło wspomina czas, gdy chodził do domu rodziny Francuzów, którzy osiedlili się w okolicznej wsi. Uczył ich syna czytać i mówić po polsku. To u niego, już jako nastolatek, zobaczył, jak ważna jest wspierająca i kochająca się rodzina. Wspomina także, że udzielając korepetycji, zawsze mógł liczyć na ciepły posiłek. Dziadka denerwowały stwierdzenia ludzi, którzy uważali, że skoro spędził dzieciństwo w sierocińcu, to na pewno nie lubi wspominać tamtych lat. 

Wszystko, co osiągnąłem w życiu, zawdzięczam silnemu charakterowi i „szkole życia”, którą odbyłem w sierocińcu – wspomina pewnym siebie głosem.

Pobyt u sióstr zakonnych zakończył się dla dziadka po przyjeździe komisji państwowej, która pojawiła się z wizytacją. Zapytano parę dzieci, kim jest Bolesław Bierut (a był to ówczesny prezydent Polski). Niestety żadne dziecko nie znało odpowiedzi na to pytanie. Za karę dom dziecka został zlikwidowany, a dzieci zostały przydzielone do innych świeckich placówek. 

Ostatnie klasy szkoły podstawowej kończyłem w pięciu różnych miejscowościach. Niestety każda następna przeprowadzka była gorsza od poprzedniej – wspomina dziadek. 

Niektóre domy dziecka znajdowały się blisko gór. Gdy tylko nadarzała się okazja, dziadek wraz z kolegami wymykali się z placówki, wypożyczali narty i zjeżdżali ze stoku lub jeździli po górach. Pewnego razu nie zauważyli, że przypadkowo zjechali poza granicę Polski i pościg za nimi rozpoczęli funkcjonariusze Straży Granicznej. Dziadek pewnie by im uciekł, ale jeden z jego kolegów wpadł na drzewo, więc wrócili się po niego. Wtedy to funkcjonariusze ich złapali i za karę chłopcy musieli czyścić toalety całą noc, zanim rano odebrała ich dyrektorka domu dziecka. To jedna z wielu przygód nastoletniego dziadka.

Kiedy dziadek poszedł do szkoły średniej we Wrocławiu, wybrał technikum budowlane, a na wychowaniu fizycznym boks i lekkoatletykę. Tak zaczęła się jego przygoda z pięściarstwem, którą kontynuował także po skończeniu szkoły. Dziadek walczył w wadze piórkowej albo koguciej. Trener często powtarzał, że zadaje bardzo silne ciosy pomimo małej wagi. Dziadek stwierdzał wówczas, że to właśnie dom dziecka wyszkolił go na boksera. W czasie nauki w technikum zdobył Mistrzostwo Polski Szkół Zawodowych. Do dziś pamięta tę walkę: wszyscy byli przekonani, że ją przegra, bo jego przeciwnik był dużo bardziej doświadczony. Ale kiedy już ledwo stał na nogach, to ostatkiem sił dziadek znokautował przeciwnika. Po zakończeniu edukacji dziadek poszedł do wojska. Tam kontynuował przygodę z boksem. Wywalczył Mistrzostwo Dywizji Wrocławskiej w wadze piórkowej, a w wieku 18 lat w 1954 r. walczył w mistrzostwach Polski, także w tej samej wadze. Rok później walczył w eliminacjach o mistrzostwo dywizji, tym razem w Poznaniu. Walka była bardzo ciężka, gdyż przeciwnik był wytrzymały i cięższy od dziadka. 

Nie wiedziałem, jak go podejść, jakiej taktyki użyć. Pod koniec ostatniej rundy ostatkiem sił udało się wykorzystać zmęczenie przeciwnika i sierpowym uderzeniem z lewej ręki powaliłem na deski oponenta. Na szczęście był to koniec pojedynku, gdyż w tamtym momencie straciłem na chwilę przytomność i nogi się pode mną ugięły – opowiada.

To była ostatnia wygrana walka w życiu dziadka. Po badaniach lekarskich okazało się, że ma on złamany nos i potrzebna będzie operacja. Podczas oględzin zdjęć rentgenowskich, a także podczas zabiegu lekarz zauważył, że dziadek ma również liczne mikropęknięcia czaszki. Po udanej operacji, kiedy mógł już opuścić szpital, lekarz poinformował go, że musi zakończyć przygodę z boksem. To była bardzo trudna decyzja, gdyż boks był dla niego niezwykle ważny – ale zdrowie było ważniejsze.

Pierwszą pracę dziadek otrzymał w Kluczborku w państwowej firmie budowlanej (PFB). Pracował jako budowlaniec, następnie jako majster budowlany nadzorujący pracę ekip, a w końcu został kierownikiem budowy. W firmie tej pracował przez 40 lat. Wybudował wiele domów jednorodzinnych, bloków mieszkalnych oraz szkół podstawowych i średnich. W latach 1965–1980 nadzorował budowę ośmiu szkół tysiąclecia na terenie województwa opolskiego. Dzięki temu otrzymał nagrodę ministra budownictwa w 1981 r.

Moj dziadek to wspaniały człowiek o wrażliwym sercu. W swoim burzliwym życiu przeszedł wiele – jak sam powtarza: „dobrego i złego”. Nigdy jednak nie żałował tego, jak potoczyło się jego życie. Dziś jego pasją są krawaty, które kolekcjonuje – w swoich zbiorach ma już ich prawie 800. Jak sam przyznaje brak rodziców wcale nie musi oznaczać, że dziecko jest gorsze i nie wyrośnie na porządnego człowieka. Zaznacza także, że paradoksalnie gdyby nie utrata rodziców w bardzo młodym wieku, to pewnie nigdy nie przeżyłby tylu przygód i nie poznałby wielu ciekawych ludzi. 

Na koniec naszego wywiadu dziadek zakłada swoje pamiątkowe rękawice bokserskie i pozuje w nich do zdjęcia…

Zdjęcie: Archiwum prywatne. Nie wiedziałem, jak go podejść, jakiej taktyki użyć. Pod koniec ostatniej rundy ostatkiem sił udało się wykorzystać zmęczenie przeciwnika i sierpowym uderzeniem z lewej ręki powaliłem na deski oponenta – wspomina Zbigniew Sołtyński.

Philip Drozdowski

Klasa 7a, Polska Szkoła Sen

Najnowszy numer
Kwiecień 2024 (171)
reklama
Pogoda
booked.net
Waluty