reklama

Wybran w koniczynie. O nas, Polakach na Szmaragdowej Wyspie

Wtorek, 12 Sierpień 2025

20 lat minęło: „Zabrałem Ojczyznę w walizce, choć pytała, czy wrócę...”  

Mówią o nas: „emigracja zarobkowa”, ale przecież wiemy, że to tylko uproszczenie. Gdyby chodziło tylko o pensję, moglibyśmy jechać gdziekolwiek. A jednak wybraliśmy Irlandię – kraj mgieł, deszczu i spokojnych „sorry” rzucanych odruchowo. Zabraliśmy ze sobą Ojczyznę – w języku, w sercu, w polskich świętach urządzanych w kuchniach z widokiem na irlandzkie wzgórza. Nie wymazaliśmy polskości, tylko ją przefiltrowaliśmy. Czasem przez guinnessa, czasem przez łzy. I choć mamy tu pracę, dzieci w szkołach i kredyt na dom z kominkiem, to nie przestajemy śledzić wydarzeń z kraju. Oglądamy polskie wybory tak, jakby od nich zależała nasza tożsamość. Może dlatego każda porażka polityczna (dla tych z jednej czy z drugiej strony barykady) boli podwójnie, a każda fala hejtu trafia celnie – nawet zza morza. 
Codzienność w Irlandii to nie opowieść o luksusie, ale o rytmie. O autobusie, który przyjeżdża, kiedy chce, i o kasjerce, która pyta: „jak się masz” (what’s the story) i nie czeka na odpowiedź. O znajomym Polaku, który przez trzy lata nikomu nie powiedział, że nie umie angielskiego, i o Irlandczyku, który z uśmiechem poprawia naszą wymowę, ale nigdy się nie śmieje. To tu nauczyliśmy się, że „być obcym” to nie wstyd – o ile jesteś dobrym człowiekiem. 
 
Niech mnie nie dzieli od Ciebie ocean sarkazmu 
Po ostatnich wyborach – jak zawsze – zaczęło się rozdrapywanie ran. Rodacy w Polsce pytają z wyrzutem: A wy tam, za granicą, co wy wiecie o prawdziwym życiu? My odpowiadamy: Wysyłamy wam miliony euro rocznie. Mamy prawo głosu. I rusza lawina – obelg, pogardy i stereotypów. Niestety po obu stronach. A przecież nikt z nas nie zdradził. Wybierając emigrację, nie wyrzekliśmy się Polski. Wciąż ją mamy pod skórą, w mowie, w gestach, w polskich książkach na półkach. Tylko może widzimy ją teraz z większego dystansu. A dystans, jak wiadomo, czasem leczy krótkowzroczność i uczy pokory dla naszych fantazmatów. 
Nie jesteśmy „tymi od zmywaka”. Jesteśmy nauczycielkami w irlandzkich przedszkolach, lekarzami na SOR-ach w Galway, kierowcami autobusów, którzy znają każdą dziurę w Dublinie. Jesteśmy też poetami, programistkami, budowlańcami, wolontariuszami. I chociaż pracujemy w różnych branżach, jedno nas łączy: mamy w oczach Polskę. Czasem zamgloną, czasem przerysowaną, ale zawsze obecną. 
Dyskusje w internetowych grupach Polaków w Irlandii przypominają sejmik szlachecki. To trochę dramat, trochę teatr. Kłócimy się o wszystko: o politykę, o religię, o język. Jedni twierdzą, że dzieci trzeba uczyć tylko po polsku, inni, że trzeba się integrować. Ale może właśnie w tej różnorodności – drażniącej, żywej, trudnej – jesteśmy najbliżej tego, czym zawsze była polskość: sporem, który nie niszczy, lecz buduje. I ma budować! 
 
Polska – miejsce, które boli, nawet kiedy kochasz 
Polska potrafi boleć. Zwłaszcza z daleka. Boli, gdy widzimy, jak znajomi z podstawówki obrażają się za poglądy polityczne. Gdy rodzina dzieli się przy wigilijnym stole – nie opłatkiem, tylko statusem na Facebooku. Boli, gdy znowu pytają: Kiedy wracacie?, jakby to była kwestia lojalności. A przecież Polskę nosimy w sobie. Czasem ją krytykujemy, bo ją kochamy. Czasem się od niej odsuwamy, by nie zwariować , ale nie przestajemy o niej myśleć. Może dlatego jesteśmy tak czuli na to, co dzieje się w kraju. I tak bardzo chcemy, żeby był to kraj, do którego da się wracać nie tylko fizycznie, ale i duchowo, i bez poczucia wstydu, winy czy pogardy. 
Tu, na Szmaragdowej Wyspie, uczymy się innego stylu życia. Może mniej hałaśliwego, mniej dramatycznego – ale nie mniej polskiego. Bo polskość nie musi być wiecznie rozdartym płaszczem Konrada. Może być też koniczyną w kieszeni. Może skromną, zieloną, ale prawdziwą. I już naszą – moją od 20 lat. Nasze dzieci czasem mówią po angielsku lepiej niż po polsku. Ale gdy śpiewają „Jeszcze Polska nie zginęła” na szkolnej akademii w Dublinie, w ich głosach słychać coś więcej niż dźwięki. Słychać opowieść o tym, że tożsamość nie ma granic. Że można być Polakiem, nawet jeśli Twoje miejsce urodzenia to Ballincollig, a ulubione śniadanie to tosty z fasolką. 
 
Nie wracam – bo nigdy nie wyjechałem z siebie 
Pogarda to najtańsza waluta polskiej debaty publicznej. Płaci się nią szybko i chętnie, ale skutki bywają długotrwałe. Wystarczy jeden wpis, jeden przytyk, jedno „ty się nie liczysz, bo jesteś za granicą”. Ale prawdziwa wspólnota nie liczy głosów – liczy obecność. I choć fizycznie nas nie ma, duchowo jesteśmy. I chcemy być częścią rozmowy, nie obiektem oceny. Pytają nas, czy wrócimy. A może trzeba spytać inaczej: czy Polska potrafi być miejscem, do którego wraca się bez lęku? Nie tylko na urlop, z torbą pełną słodyczy, ale naprawdę – z sercem, z dziećmi, z planami? 
My, wybrani w koniczynie, mamy coś, czego nie da się nauczyć z podręczników do WOS-u. Mamy perspektywę. Umiejętność słuchania. Doświadczenie życia na styku kultur. I choć czasem irytuje nas to wieczne porównywanie: „u nas to działa, w Polsce nie”, to wiemy, że to zderzenie może przynieść coś dobrego. Jeśli tylko zamiast krzyczeć, zaczniemy mówić. Jeśli zamiast się bać, zaczniemy ufać. Nie jesteśmy już „tamtymi z emigracji”. Jesteśmy częścią polskiej opowieści. Nie mniej ważną, nie bardziej słuszną. Po prostu inną. I być może to właśnie owa inność uratuje Polskę.  

Wybran, czyli Tomasz Wybranowski 
Tomasz Wybranowski jest poetą, krytykiem muzycznym, literatem i dziennikarzem, obecnie dyrektorem muzycznym sieci Radia WNET (Białystok, Lublin, Łódź, Bydgoszcz, Wrocław, Kraków, Szczecin i Warszawa), szefem Studia 37 Dublin, a także prowadzącym i wydawcą programu „Polska Tygodniówka” w dublińskim radiu NEAR 90.3 FM (zawsze w środy o 19.00). Członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich i Związku Pisarzy Polskich na Mazowszu, dziennikarz miesięcznika „Kurier Wnet”, felietonista w „MiR” oraz jeden z głosów Radia DEON Chicago/Floryda (USA). W Republice Irlandii od 20 lat.