reklama

Święta między Irlandią a Polską: dwadzieścia lat emigracyjnych Wigilii. Felieton Piotra Słotwińskiego

Poniedziałek, 22 Grudzień 2025

Zbliżające się święta Bożego Narodzenia to dla wszystkich wyjątkowy czas. Dla dzieci to czas prezentów przynoszonych przez św. Mikołaja albo krasnoluda z reklamy coca-coli, w zależności od tego, w co wierzą ich rodzice, to jest w Pana Boga czy w mamonę. Jest jeszcze opcja Dziadka Mroza dla tych najbardziej zatwardziałych ateistów, którzy jednak też chcą świętować dokładnie w tym samym czasie, co katolicy. Dla dorosłych to przede wszystkim czas spędzony w rodzinnym gronie, chociaż na emigracji różnie z tym bywa.  

Jak nam podaje encyklopedia, termin „emigracja” pochodzi z łacińskiego słowa emigratio, co znaczy „wyprowadzenie się”. Wyprowadziliśmy się nie tylko z rodzinnego domu, ale i z własnej Ojczyzny, próbując tutaj, na Zielonej Wyspie, ułożyć sobie życie na nowo. Upraszczam – nie dotyczy to przecież wszystkich przypadków i każdego z nas. Niektórzy wyjechali, bo w kRAJu im było za ciasno, niektórzy za chlebem, inni, żeby szybko zarobić nieco euro na inwestycje w Polsce, jeszcze inni, bo dzielnicowy za często rozpytywał o nich. Co człowiek, to inna historia – łączy nas tylko to, że urodziliśmy się tam, a przyjechaliśmy tutaj. Chociaż również pewnie nie wszyscy, bo właśnie wchodzi w dorosłość pierwsze pokolenie unijnej emigracji, urodzonych już tutaj. Jednak większość z nas ma rodzinę w Polsce – bliższą lub dalszą, z którą nawet jeżeli nie widzi się cały rok, to jednak chciałoby się spotkać chociaż przy wigilijnym stole. Oczywiście są wśród nas i tacy, którzy najbliższą rodzinę „ściągnęli” tutaj i w zasadzie coraz mniej ich łączy z kRAJem oprócz wspomnień, języka, paszportu i niechęci do tej lub innej partii politycznej. Niemniej nawet oni czują, że to wszystko to swoisty erzac, opakowanie zastępcze, a jak Boże Narodzenie – to tylko w Polsce. 

Nie zawsze jednak udaje się do tej Polski przyjechać, zwłaszcza w święta, gdy tanie linie nagle przestają być tanie. My (czyli ja i moja Żona Agnieszka) po raz pierwszy polecieliśmy do kRAJU na święta dopiero w 2023 r., po 20 latach życia w Irlandii. Oczywiście w Polsce bywamy regularnie, od 2004 r. ja sam byłem w Ojczyźnie aż 84 razy, a już mam bilety na 85 wyjazd. Warto prowadzić sobie bloga czy inny pamiętnik, dzięki czemu ma się taką dokładną rachubę. Średnio statystycznie wychodzi mi, że jestem tam cztery razy do roku, czyli co kwartał. Oczywiście jak to w statystykach bywa, nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Pierwszy raz poleciałem do Polski dopiero po półtorarocznym pobycie tutaj, ale później bywało, że przez kilka miesięcy latałem... co tydzień, kiedy robiłem w kRAJu pewien ważny dla mnie kurs, na którym obecność była absolutnie obowiązkowa. No, ale nie o tym, nie o tym, tylko o świętach w Polsce. Tak więc: przez 20 lat święta Bożego Narodzenia spędzaliśmy na Zielnej Wyspie, za to teraz szykują nam się święta w Polsce, i to już trzeci rok z rzędu. 

Jak wyglądały te nasze irlandzkie święta? Najpierw lekki szok kulturowy, że Wigilia to niemal zwykły dzień roboczy, a zamiast karpia je się indyka. Generalnie mi tam wszystko jedno, od wielu lat nie jem niczego, co ma oczy, ale żeby nie jeść wigilijnej kolacji, tylko świąteczny obiad? Jakoś to nie po polsku, prawda? Na szczęście szybko pojawiło się w Cork, gdzie od samego początku mieszkamy, polskie duszpasterstwo i już w 2005 r. odbyła się tutaj pierwsza polska pasterka. Do dzisiaj mam przed oczami obraz choinki z dwiema małymi polskimi flagami, stojącej w St. Augustine’s – w kościele, przy którym wtedy działało polskie duszpasterstwo. Rok później nie udało nam się dotrzeć na tę paterkę, bo Wigilię spędziliśmy w szerszym gronie niedawno poznanych znajomych gdzieś na peryferiach miasta i ze zdumieniem stwierdziliśmy, że późnym wieczorem ustała wszelka komunikacja: przestały jeździć autobusy, a taksówki nawet nie zaczęły – telefony w korporacjach taksówkarskich albo milczały, albo głos automatycznej sekretarki zapraszał nas po świętach. To są, przypomnę, historie sprzed 20 lat, teraz, w gwałtownie laicyzującej się Irlandii, wygląda to zupełnie inaczej. 

W 2008 r. pierwszy i ostatni raz zdarzyło nam się uczestniczyć w wieczorze opłatkowym w Ambasadzie RP w Dublinie. Byłem wtedy prezesem MyCork, prężnie działającego polonijnego stowarzyszenia, więc – wicie-rozumicie – nie wypadało nie zaprosić. Chociaż w następnym roku już tego zaszczytu nie doświadczyłem, mimo iż ciągle tym prezesem byłem, a MyCork działało jeszcze prężniej. Może i dobrze, bo dziwnie się tam czułem, praktycznie nie znając zdecydowanej większości tych polonijnych „działaczy”. Tak zresztą jest do tej pory, kiedy przypadkiem trafię na Facebooku na jakieś fotki z ambasadorskich polonijnych rautów: nie znam tych ludzi, a nawet jeżeli znam, to nic nie wiem o tym, żeby się oni udzielali na rzecz Polonii w Irlandii, a nurty tego polonijnego życia są ciągle w ścisłym kręgu moich zainteresowań. Ot, takie hobby. Na tym spotkaniu poproszono mnie, żebym napisał list popierający pewnego pana, który bardzo chciał być konsulem honorowym w Cork. List napisałem, powstał w Cork ten konsulat, ale pan konsul nie do końca wywiązał się z tego, co naobiecywał, no, ale jakiś tam konsulat był, chociaż tylko honorowy. Już nie ma, a kolejnych chętnych na tę prestiżową, choć wolontaryjną funkcję – brak. 

Kolejne święta spędzaliśmy spokojnie w domu, ciesząc się koncertem polskich kolęd czy pokazem jasełek w wykonaniu dzieci z Polskiej Szkoły w Cork. Chodziliśmy na świąteczny kiermasz przy Grand Parade i do bajkowo oświetlonego Bishop Lucey Park. Angażowaliśmy się też co roku w organizację mikołajek dla polskich dzieci w Cork i w tworzenie polskiego kiermaszu w przedsionku wspomnianego kościoła St. Augustine’s. Do Polski lataliśmy już po świętach, bo na miejscu trzymały nas tradycyjnie: praca i wysokie ceny biletów. 

Po 10 latach trochę zmieniliśmy nasze zwyczaje i zaczęliśmy święta spędzać w Dublinie. To był świetny pomysł i powiew świeżości, przynajmniej dla nas. Pozwalał oderwać się od codzienności, a przez to lepiej przeżyć Boże Narodzenie. Zatrzymywaliśmy się hotelach w centrum miasta: Belvedere i Maldron Hotel przy Parnell Square, a później w naszym ulubionym RIU Plaza The Gresham przy O’Connell Street. Wtedy pobyt tam nawet w świątecznym okresie kosztował naprawdę niewiele, dzisiaj to już jest zupełnie inna historia. Za pierwszym razem poszliśmy na pasterkę do St. Saviour’s Priory, gdzie są polscy dominikanie. W pierwszy dzień świąt szliśmy do St. Audoen’s Church, kościoła przekazanego polskiej wspólnocie i prowadzonego przez księży chrystusowców, w drugi dzień świąt – do St. Francis Xavier Church, gdzie w kaplicy św. Ignacego Msze Św. odprawiają jezuici z Polski. W kolejnych latach skupiliśmy się tylko na tych dwóch pierwszych kościołach, ale wzorzec był ten sam: pasterka u dominikanów, a później Msza Św. u chrystusowców. Gwoli ścisłości, zdarzało się, że do nas przyjeżdżali najbliżsi z Polski, wtedy oczywiście zostawaliśmy w Cork, ciesząc się swoją obecnością, niemniej kiedy nikt się do nas nie wybierał, my wybieraliśmy się do stolicy. 

Taka sielanka trwała do 2020 r., kiedy obostrzenia covidowe wywróciły wielu ludziom życie do góry nogami. Władza wymyślała przeróżne zakazy i nakazy, w tym m.in. obowiązek rejestracji online do uczestnictwa we Mszy Św. W Cork za późno się za to zabraliśmy i zabrakło dla nas miejsca. Jak znam życie, polscy księża na pewno nie odesłaliby nikogo z kwitkiem, ale nie chcieliśmy ich narażać na niepotrzebne ewentualne reperkusje, bo przecież wiadomo, że są wśród nas czarne owce. Na marginesie: jedna z takich polskojęzycznych owiec składała w tym świątecznym czasie donos na moją Żonę, że ta prowadziła warsztaty artystyczne dla pań, rzekomo z liczbą uczestniczek większą, niż obowiązywały limity. Tyle że były zdjęcia ze spotkania i można było porachować, że było tyle osób, ile być mogło. Ot, takie to były czasy i takie to były świnie. Wróć: owce oczywiście. Ponieważ zabrakło dla nas miejsca w kościele, więc znowu wybraliśmy się do Dublina, a na pasterkę poszliśmy tym razem do St. Audoen’s Church, a nie do dominikanów, bo tylko tam było jeszcze wolne miejsce. Kolejny pandemiczny 2021 r.: co prawda już nie trzeba się było rejestrować na Mszę Św. do kościoła, ale wstrzymano loty, więc znowu nikt nas nie odwiedził, za to my pojechaliśmy do Dublina. Co tam robiliśmy oprócz chodzenia po kościołach i podziwiania szopek? Odwiedzaliśmy naszych przyjaciół, również piszących dla MIR-a (pozdrawiam Tomka i Przemka), szukaliśmy skrytek geocachingowych i odkrywaliśmy mniej znane zakamarki miasta.  

W kolejnym roku w naszym życiu pojawił się Patryczek, a to zmieniło u nas bardzo wiele. Między innymi i to, że zaczęliśmy Boże Narodzenie spędzać w kRAJu, nie patrząc na ceny biletów i inne przeszkody. Boże Narodzenie w Cork czy nawet w Dublinie, to w porównaniu z takim Krakowem jednak tylko ledwie namiastka świąt, nie ujmując oczywiście niczego tym dwóm miastom. Na każdym kroku jak nie jarmark, to koncert kolęd, szopki żywe i te krakowskie, później huczny Nowy Rok i Orszaki Trzech Króli. Tak to można świętować. 

Jednak najlepsze święta to te w gronie najbliższych, z osobami, które kochacie. I takich świąt Bożego Narodzenia Państwu życzę! 
Piotr Słotwiński