Letnie czytanie
Nastało lato, a więc i wakacje. Dziś zostawię zatem na boku niełatwe tematy czy trudne sprawy i zajmę się czymś zgoła przyjemniejszym. Bo skoro wakacje, to i wolny czas, wyjazdy, kanikuła, odpoczynek i wszystko, co się z tym wiąże. A więc też i czas na czytanie, jeśli ktoś lubi. A jak nie lubi, polecam polubienie, bo to naprawdę fantastyczna rozrywka i doskonały „zabijacz” czasu.
Nie przedłużając...
Mam dla was kilka propozycji ciekawych książek na te wakacje. Jeśli skorzystacie, świetnie. Jeśli nie, trudno. A jeśli skorzystacie i Wam się spodobają (albo nie), podzielcie się wrażeniami w jakimś liście do Redakcji, lub mailu bezpośrednio do mnie.
„Europa jesienią”
Dave’a Hutchinsona to lekkie science-fiction osadzone w niedalekiej przyszłości, w której Europa jest podzielona na małe lub jeszcze mniejsze państewka, a podróżowanie po kontynencie wiąże się z nie lada akrobacjami formalnymi. Z głównym bohaterem zwiedzamy co najmniej kilka z tych państewek i za każdym razem zadziwia nas inwencja tych, którzy ogłaszają choćby niepodległość jednej dzielnicy w Berlinie czy kurortu narciarskiego na Słowacji i ustanawiają tam niezależne państwa z własnymi przepisami, rządem i całą tą otoczką państwową.
Z jednej strony dość przerażająca wizja maksymalnie podzielonej (i nieustannie, z dnia na dzień dzielącej się) Europy, która szczególnie może przemówić do wyobraźni podczas wakacyjnych wojaży, kiedy przekraczamy granice, często nawet tego nie zauważając. Z drugiej strony wizja pokazująca, że każde państwo to w zasadzie twór oparty na wspólnocie pewnych interesów i to najczęściej interesów, za którymi stoi tak prozaiczny element jak pieniądze.
Można przy okazji pojeździć palcem po mapie naszego zjednoczonego i nieposzatkowanego granicami kontynentu. Nie zastąpi to wprawdzie prawdziwych podróży i prawdziwego zwiedzania, ale kto wie, kiedy będziemy w stanie w miarę normalnie podróżować i zwiedzać. Może się okazać, że podzielona „Europa jesienią” wcale nie jest tak daleko w przyszłości jak nam się zdaje.
A kiedy będziemy mieli Europę zwiedzoną wzdłuż i wszerz, możemy udać się w podróż po Azji. Warto wtedy wziąć do ręki
„Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”
Ferdynanda Ossendowskiego i przemierzyć wraz z autorem syberyjską tajgę, mongolskie stepy i tybetańskie płaskowyże. W samej warstwie podróżniczej jest to już majstersztyk, a jeśli dodać do tego opowieści Ossendowskiego o ucieczkach przed bolszewickim terrorem, o dobrych i złych ludziach, których spotkał na swojej drodze przez Azję, o miejscach, do których pewnie żaden Europejczyk nigdy przed nim nie dotarł, o sposobach przetrwania w głuszy, o klimacie zabijającym lub hartującym ludzi na kamień, o niebezpieczeństwach, o sytuacjach, które wydają się nieprawdopodobne... to mamy przed sobą naprawdę kawałek dobrej literatury. Wręcz namacalnie czuje się, jakby z Ossendowskim przebywało się połowę Azji. Czasami czytelnik wraz z autorem czuje się zmęczony, kiedy zapada się po szyję w śniegi na mongolskich stepach albo po pas w błoto na syberyjskich bezdrożach. Tak samo jak on nienawidzi się bolszewików depczących po piętach i czyhających na najdrobniejszy błąd każdego dobrego człowieka. Wydaje się, że Ossendowski pisze suchym, reporterskim językiem, ale jednocześnie ten język jest tak plastyczny i pełen treści, że ma się wrażenie, że czuć w nim i przenikający do szpiku mroźny wiatr, i słodycz pitej w jurcie herbaty, i ten wiatr pędzący stada jaków przez tybetańskie przełęcze.
Dobrze jest zabrać się w taką podróż, choćby miała ona miejsce ponad sto lat temu. I dobrze jest dać się powieść temu podróżnikowi, szpiegowi, awanturnikowi, wojownikowi, uczonemu, dyplomacie i dziennikarzowi przez azjatyckie pustkowia.
A skoro już będziemy w zachodniej części Azji, to stamtąd już w zasadzie niedaleko do Kanady. A o Kandzie właśnie traktuje reportaż Joanny Gierak-Onoszko
„27 śmierci Toby’ego Obeda”.
Jednak nie jest to ta Kanada znana nam obecnie z telewizji czy pocztówek. Nie jest to ten sielankowy kraj bezkresnych lasów i czystych jezior. Nie jest to kraj tolerancji wyśrubowanej do przesady.
W tej książce w bezkresnych lasach czai się coś złego, coś, co przeraża tym bardziej, że wydarzyło się naprawdę. W tej książce poznamy oblicze Kanady, które ona sama chciałby ukryć, a o którym nawet jej mieszkańcy przez długie lata nie wiedzieli, nie chcieli wiedzieć, a na pewno nie chcieli mówić.
To trudna książka, mało wakacyjna, ale niezwykle ważna. Opowiada o tym, co instytucje państwa wspierane przez kościoły zrobiły rdzennym mieszkańcom Kanady. Historiami kilkorga „ocaleńców” opowiada o czasach, kiedy ci, którym zabrano tamte ziemie byli traktowani w zasadzie na równi z fauną i o tym, co zrobiono rdzennym dzieciom wyrwanym z rodzin, kultur, środowisk.
Serce się czasami kraje i chce się głośno pytać, dlaczego nikt niczego wtedy nie zrobił, dlaczego pozwolił na takie traktowanie innych ludzi, i dlaczego do dziś bywa to temat tabu dla wielu Kanadyjczyków, którzy mając jasne i proste dowody, nadal nie chcą dostrzec winy własnego państwa.
A jednocześnie jest to opowieść o tym, jak wahadło przechyla się w drugą stronę i jak dziś karani są ci, którzy ośmielą się jednym słowem czy gestem naruszyć zasady poprawności politycznej. Zdecydowanie warto, szczególnie w gorące dni, bo ten reportaż przyprawi was o prawdziwe dreszcze.
A jeśli będziecie mieli ochotę na odskocznię od trudnych kanadyjskich klimatów, sięgnijcie po kryminał Jakuba Szamałka
„Ukryta sieć. Cokolwiek wybierzesz”.
Nie zdradzając zbyt wielu szczegółów, napiszę tylko, że historia jest bardzo na czasie, bo traktuje o zagrożeniach, jakie czyhają na nas w cyberprzestrzeni. Pojawiają się hakerzy, specjaliści od bezpieczeństwa, bezradna policja. Jest też młoda dziennikarka wplątana w intrygę, która przerasta ją od samego początku, ale która wciąga ją z każdym krokiem coraz głębiej.
Jak to w typowym kryminale zaczyna się od trupa, ale potem już nic nie jest typowe i takie jak nam się wydaje. Autor potrafi sprytnie pogubić tropy, poprzestawiać postaci i pokazać je niekoniecznie z tej strony, z której powinniśmy je oglądać. Ci, którzy budzą sympatię, wcale sympatyczni nie są. Ci, którzy wydają się wstrętni, przy bliższym spojrzeniu w odpowiednim świetle okazują się wcale nie tacy oślizgli. Jak to w życiu, nikt nie jest płaski i czarno-biały, każdy za to ma coś do ukrycia, a przynajmniej ma tę cześć swojego życia, której pokazywać nie chce.
W tle kryminalnej historii przewija się Warszawa, co może być dla niektórych zaletą, dla innych wadą. I nie należy się obawiać tego, że książka traktuje o internecie i cyberprzestrzeni. Pod pozorem tłumaczenia wszystkiego mało ogarniętej w temacie dziennikarce, autor poniekąd i czytelnikowi robi prostą lekcję z bezpieczeństwa w sieci.
Książka do pociągu albo na długie poleżenie na hamaku (tudzież materacu) z drinkiem w ręku. Tylko potem nie dziwcie się, że z pewną taką rezerwą spojrzycie na swoje telefony czy laptopy podłączone do internetu. A może wyłączycie je całkiem na wakacje?
A na koniec wakacji proponuję coś równie smutnego jak właśnie ów koniec wakacji. A mianowicie najnowszą książkę znanego francuskiego neurotyka Michela Houellebecqa.
„Serotonina” to już kolejna powieść, w której autor rozlicza się zarówno z kryzysem męskości, jak i z kryzysem Francji czy nawet szerzej - Europy. Po jego „Cząstkach elementarnych”, gdzie problemy te były tylko zarysowane, teraz uderzają nas z całą mocą.
Główny bohater, przystojny facet w sile wieku z młodą kochanką u boku i lekką, acz dobrze płatną pracą, nie potrafi poradzić sobie sam ze sobą, ze swoim życiem, z ową kochanką, z pracą. Z niczym kompletnie. Nie wie, czego mu brakuje, nie wie, czego tak naprawdę chce, nie wie, jak wyjść z koziego rogu, w który nie wie jak się wpędził. Ale nie czyta się „Serotoniny” dobrze dlatego, że nieszczęścia bohatera dają nam poczucie wyższości. Czyta się dobrze, bo gdzieś w tle – a może właśnie na pierwszym planie – jest to analiza współczesnego stanu rozwiniętego społeczeństwa, które zmierza donikąd. Nic nie jest w tej książce oczywiste, a najbardziej oczywiste rozwiązania zdają się nieosiągalne. Otacza nas wszechobecne przekonanie, że cały świat utrzymuje się na powierzchni jedynie dzięki coraz większym dawkom sztucznej serotoniny, która daje chwilowe poczucie radości, a raczej braku smutku. Sztuczny świat sztucznych ludzi, a wśród nich nasz bohater wcale nie udający, że nie jest jednym z nich. I wcale nie pragnący wyrwać się z tego kręgu sztuczności i zakłamania.
Pięć książek. Idealnie na jeden miesiąc wakacji, chociaż same książki nie są wcale idealnymi na wakacje prostymi czytadłami. Ale przecież nikt nie obiecywał, że po tak trudnym roku wakacje będą łatwe, miłe i przyjemne.
Krzysztof Wiśniewski