Listopadowe refleksje - felieton Piotra Słotwińskiego
Listopad to szczególny miesiąc w naszej polskiej tradycji. Wszystkich Świętych, Zaduszki, Święto Niepodległości itd. Szczególnie te dwa pierwsze święta, a zarazem dwa pierwsze dni tego miesiąca, budzą zdumienie sporej części świata. Oświetlone cmentarze przypominają, że Polacy pamiętają o swoich bliskich, również tych, którzy odeszli.
Do dnia Wszystkich Świętych mam bardzo osobisty stosunek: to również dzień moich urodzin. Za komuny, w której przeżyłem swoją wczesną młodość, władza na wszelkie sposoby starała się odwrócić znaczenie tego święta, powszechnie nazywając je „dniem zmarłych”. Zmarły to zmarły, zdecydowanie bardziej pasuje do systemu politycznego, który ma na koncie najwięcej wymordowanych ludzi spośród innych zbrodniczych ideologii. Pasuje także do materializmu dialektycznego, którym ciągle zachłystują się zachodnie uczelnie, podczas gdy te wschodnie, mając w pamięci przerobienie go w praktyce, wyraźnie wybierają materializm, bez zbędnej dialektyki.
Określenie „dzień zmarłych” tak się wbiło w naszą zbiorową pamięć, że niektórzy używają go do tej pory. Nawet ci z nowego pokolenia, którzy komunę znają jedynie z opowiadań rodziców i komedii Stanisława Barei. Dodatkowo powszechne odwiedziny tego dnia grobów bliskich zdają się podtrzymywać to pojęcie. Jak wspomniałem, tego dnia obchodzę swoje urodziny, więc dopóki mieszkałem w Polsce, jakoś głupio było urządzać huczną imprezę. W Irlandii to zupełnie inna sprawa: mamy śmieszkowanie w Halloween, a potem normalnie, do roboty.
Mimo to jakoś mi to zgrzytało, dopóki znajomy ksiądz nie powiedział mi prawdy oczywistej, o której powinienem sam wiedzieć, gdybym był bardziej inteligentny. Otóż, jak stwierdził: „Dzień Wszystkich Świętych to jedno z najbardziej radosnych świąt obchodzonych w Kościele. Cieszymy się z tego, że święci są już w Niebie. Masz ich wszystkich za patronów i możesz śmiało i radośnie obchodzić tego dnia swoje urodziny! Co innego Dzień Zaduszny, wtedy modlimy się za zmarłych, których dusze jeszcze nie trafiły do Nieba”. Trzeba było mi aż wyjechać z Polski, by poznać rzecz oczywistą i spojrzeć na to z innej perspektywy.
Niemniej, tak swoją drogą, im jestem starszy, tym bardziej lubię spacerować po cmentarzach. Wiadomo, trzeba się już powoli przyzwyczajać. Kiedy człowiek jest młody, myśli, że jest nieśmiertelny, kiedy mijają dekady i odchodzą nasi bliscy, często nawet młodsi od nas, zaczynamy się oswajać z myślą, że i nas wkrótce nie będzie. Jak to pisał Stanisław Lem w jednym ze swoich opowiadań: „Ludzie martwią się, że ich kiedyś nie będzie, ale nie martwią się, że ich kiedyś nie było”.
Tymczasem przechodniami jesteśmy tylko na tym świecie. W kolejnym wieku nikt już o nas nie będzie pamiętał, tak jak my nie pamiętamy o zwykłych ludziach, którzy żyli ledwie sto lat przed nami. Wszystkie nasze domy, jeżeli będą jeszcze istniały, będą zamieszkałe przez ludzi, których nigdy nie poznamy. Kto inny będzie obsiewał nasze pola i zbierał owoce z naszego sadu. Tak naprawdę jedyną nieruchomością, w którą warto zainwestować, jest własny, porządnie wykonany grobowiec. Najlepiej ze zbrojonego betonu, żeby nie rozebrali go tak łatwo i szybko. Ziemny grób przestanie istnieć za 20 lat, ten z betonu może przetrwa do następnego wieku. Na pomoc dalszej rodziny przy renowacji raczej bym nie liczył, dlatego najlepiej przygotować go samemu, jeżeli chcemy, żeby pozostał po nas jakiś materialny ślad.
Tak jak w pewnym sensie zrobił to William Butler Yeats, irlandzki poeta, dramaturg i filozof, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie literatury. Napisał m.in. wiersz: „Pod Ben Bulben”, którego ostatnie trzy wersy kazał umieścić na swoim nagrobku na cmentarzu w Drumcliff:
Tu, gdzie Ben Bulben łysy łeb obnażył,
Yeats leży w Drumcliff na cmentarzu.
Przy drodze wiekowy krzyż stoi,
Utarty napis marmuru nie zdobi;
Tylko na głazie wapiennym tej treści
Wyryto słowa, które sam kazał umieścić:
Tak samo chłodno spójrz
Na życie i na śmierć,
Nie wstrzymuj konia, jedź!
Byłem na tym cmentarzu, widziałem zarówno górę Ben Bulben, jak i wspomniany w wierszu „wiekowy krzyż”, i oczywiście sam nagrobek poety, który wiedział, gdzie będzie pochowany i co napiszą na jego grobie.
Oczywiście, sporo osób może wzdrygać się na samą myśl o takich ostatecznych, chociaż przyziemnych rzeczach, warto jednak, powtórzę, zadbać o nie samemu, bo inaczej można po śmierci wylądować w jakimś przypadkowym miejscu, ba – nawet będąc ubranym w przypadkowe rzeczy, co szczególnie dotyczy pań. Tymczasem wiadomo, że na tym ziemskim łez padole jedyne, co jest pewne, to śmierć – i podatki. Chociaż dla osób wierzących pozostaje nadzieja zmartwychwstania, ale to zupełnie inna historia.
Odnośnie do ubrania: ojciec mojej znajomej uszył sobie garnitur. Porządny, na miarę, z dobrej tkaniny i u dobrego krawca. Zapłacił pięć tysięcy złotych, ale nie żałuje ani złotówki, bo jak stwierdził, to będzie już jego garnitur do trumny. On już wie, w czym go pochowają i wie, że w tym garniturze będzie wyglądał dobrze, nawet po śmierci. Za to chyba warto zapłacić te pięć tysięcy?
I z takim tematem do przemyśleń żegnam się z Państwem. Na szczęście – tylko do kolejnego numeru MiR-a.
Piotr Słotwiński