reklama

W subiektywie Czerwińskiego: globalna integracja, czyli cielę majowe

Wtorek, 21 Maj 2024

Witam Szanownych Państwa serdecznie w maju roku pańskiego dwa zero dwa cztery. Maj to bardzo symboliczny miesiąc dla Polaków, mieliśmy bowiem ostro majową przeszłość: pierwszy maja, trzeci maja, przewrót majowy, pszczółka Maja, Miami Vice, te sprawy. Aczkolwiek nie wolno nam oczywiście zapomnieć o równie tragicznym i rozpieprzającym polskim styczniu, polskim lutym, polskim marcu, polskim kwietniu, polskim czerwcu, polskim lipcu, polskim sierpniu, polskim wrześniu, polskim październiku, polskim listopadzie oraz rzecz jasna polskim grudniu, w odsłonach niemal tak wielu jak wspomniany polski maj. Cały rok jest dla Polaków niebywale symboliczny. 

W temacie zaś powyższych Polaków, to poczyniłem... Cholera, za dużo tego „po” w tym zdaniu, ale trudno, ważne, że merytorycznie się trzyma pionu... Toteż poczyniłem ważną obserwację, że jesteśmy chyba jedyną zagraniczną diasporą w Irlandii, która właściwie przestała być diasporą, skutecznie wmieszawszy się w tutejsze społeczeństwo. To nie tylko dobrze o nas świadczy, że potrafimy się tak dobrze integrować z innymi, ale ma też wiele praktycznych zalet; w atmosferze coraz bardziej modnych i równie trwożnych nastrojów antyemigranckich chyba o nas zapomnieli albo rzeczywiście traktują Polaków jak swoich. Z drugiej strony dlaczego miałoby być inaczej, przecież nie zrobiliśmy im nic złego. Przyjechaliśmy tu robić wszystko, czego im się nie chciało, bez żebrania o benefity, na ich własne życzenie. Oprócz tego dużo piją i mieli przykrych sąsiadów, tak jak my. To może rzeczywiście wypada egzystować w symbiozie. Jest w tym również drobny element prawie komediowy: niektórzy Polacy zrobili się tak irlandzcy, że dołączyli się do antyemigranckiego chóru, twierdząc, że Wyspę Skarbów zalewa szarańcza i tak dalej. Z socjologicznego punktu widzenia przepyszny materiał na pracę naukową, a nawet i magisterkę. 

Wspominam o tym wszystkim także dlatego, że po blisko dwóch dekadach spędzonych na tej wyspie nie widzę ani śladu takiej integracji u innych wędrowniczków, którzy przybyli w te strony równie masowo. Tutejsi Chińczycy żyją w mobilnych Chinach, od reszty społeczeństwa oddziela ich wielki wirtualny mur chiński, a właściwie chiński firewall, co by pozwalało nawiązać do ich ulubionej sfery zainteresowań, oprócz prowadzenia chińskich restauracji oczywiście. Od lat próbuję przełamać tą barierę, ale wirtualny chiński mur trzyma się co najmniej tak mocno, jak ten w Chinach. Aż dziwne, że z Chin pochodzi TikTok, który od jakiegoś czasu jest bastionem globalnej integracji. 

Na chińską separację od reszty świata narzekają nawet Hindusi, którzy bardzo starają się pokazać, że oni dla odmiany są otwarci, ale niestety też są zamknięci. Wszędzie chodzą drużynowo i tylko we własnym towarzystwie, nie są w stanie zjeść niczego poza hinduskim jedzeniem, no i oczywiście uporczywie trzymają się religii, podporządkowując jej wszystkie swoje poczynania. Na upartego kultywują przeróżne gusła w rodzaju chodzenia boso po domu, a już koniecznie w kuchni, co na Wyspie Skarbów nie jest zbyt zdrowym pomysłem, albo maniakalnego rozsuwania zasłon i firanek za dnia, co jak sądzę zapewnia właściwe natężenie jakiegoś wiekuistego światła, albo coś w tym stylu. Wygląda więc na to, że można wywieźć Hindusa z Indii, ale nie można wywieźć Indii z Hindusa. Oprócz tego nie za bardzo lubią się z Chińczykami, że aż zbanowali w Indiach TikToka, toteż w ich interesie leży, by pokazać się jako lud rozrywkowy i kulturalny, co ich zasadniczo odróżni od tych powyższych. Dlatego kontakt z nimi jest trochę łatwiejszy. Mam też wrażenie, że stali się trochę nonszalanccy, od kiedy wątki hinduskie stały się wyraźne i ważne w amerykańskiej, brytyjskiej, a nawet irlandzkiej polityce. Niektórzy starają się to maskować, ale zdarzyło mi się spotkać i takich, którym naprawdę uderzyła woda sodowa i zachowują się, jakby byli specjalnie uprzywilejowani. Na szczęście to nieliczna grupa. W postrzeganiu Hindusów przez resztę świata oraz przez samych siebie znacząco pomógł wątek niejakiego Rajesha z „Big Bang Theory”, toteż są nawet i tacy Hindusi, którzy próbują iść w tym kierunku i kolegować się z Alienami, nawet jeżeli robią to tylko na pokaz oraz żeby odróżnić się od Chińczyków. 

Nie wiem, jak poruszyć wątek arabski, ponieważ Arabowie ponad wszelką wątpliwość są tu w dużych ilościach, ale ja mam wrażenie, jakby ich tu nie było. Mówiąc po polsku, przemykają się opłotkami. Jeszcze mniej widoczne są ich kobiety i bynajmniej nie chodzi mi o to, że mają zasłonięte twarze. Jeszcze dziesięć lat temu widywało się je w sklepach albo w parku, ale dzisiaj to widok na tyle egzotyczny, przynajmniej w mojej okolicy, że dzieci pokazują je palcami, ponieważ kogoś takiego nie widziały nigdy w życiu. Trochę to dziwne, bo to całkiem ciekawi ludzie. Też ostro przewrażliwieni na punkcie religii i też pozornie zamknięci we własnym gronie, ale pozwalają się bliżej poznać, a kiedy się ich bliżej pozna, okazuje się, że są całkiem kontaktowi. Znałem kiedyś jednego Araba, w dodatku ortodoksyjnego muzułmanina, z którym świetnie szło mi się dogadać. Pracowaliśmy w tym samym biurze i jako jedyni w okolicy nie rozmawialiśmy nigdy o pracy, tylko o niezmierzonej dupie Maryni, co wprawiało w osłupienie towarzyszących nam krawaciarzy, gdy te debaty miały miejsce przy obiedzie. 

Inni przybysze są na tyle nieliczni, że trudno w ich przypadku analizować masową integrację albo jej brak, ponieważ trzeba by było omawiać indywidualne przypadki. Ja osobiście najbardziej cenię sobie towarzystwo z Afryki – kolesie są wyluzowani i rozrywkowi, chyba jeszcze bardziej od Irlandczyków, chociaż w trochę innym stylu. Inni czarni też są w dechę. Podnajmowałem kiedyś pokój jednemu facetowi z Jamajki, o którym do dzisiaj twierdzę, że jego towarzystwo powinno być przepisywane zamiast antydepresantów. W zasadzie powinienem był płacić mu za to, że u mnie mieszka i mam wyrzuty sumienia z tego powodu, że było odwrotnie. 

A jeżeli chodzi o ekipę ze Wschodniej Europy, sprawa jest oczywista: to nasi. Przynajmniej ja to widzę w ten sposób. Rumuni, Węgrzy, Czesi, Litwini, Chorwaci, no i cała reszta, my w zasadzie nie musimy sobie niczego tłumaczyć, jesteśmy z tego samego klubu. Jak kibice tej samej drużyny, tylko z różnych dzielnic w mieście. Przeszłość ta sama, teraźniejszość ta sama, przyszłość zapewne też. Jesteśmy na siebie skazani i to akurat jest całkiem fajne. Ciekawe jest także i to, że w życiu nie poznałem tylu Rumunów, co w Irlandii. Odkrywając przy tym, że oprócz języka naprawdę niewiele nas różni. 

No i dziś to by było na tyle. Dzisiejszy „Subiektyw” został napisany na stacji benzynowej w Gorey. Sponsorowały go trzy duże kawy oraz kanapka śniadaniowa, czyli breakfast roll. Pojechałem do Gorey, by zrobić siku. Niestety okolica tak mi się spodobała, że przyszło mi tu zostać trochę dłużej. Siedzę wśród wrzeszczących dzieci, które zachowują się tak, jakby chciały się pozabijać, jest tu bowiem kryty plac zabaw ze zjeżdżalnią, na której rozgrywają się najbardziej brutalne sceny. Widok i efekty dźwiękowe wyjątkowo interesujące, ale będę się już raczej zbierał. Siku zrobione, kawa wypita, kanapka się trawi, a do Dublina droga daleka. 

Wracając na krótką chwilę do polskiego maja, to przypomniał mi się cytat z mojego idola Tadzia Różewicza: „morze atramentu wypisali poeci, opiewając miłość do dziewczęcia, które jest czasem jak gęś, a czasem jak cielę majowe”. To fragment poematu „Dytyramb na cześć teściowej” i tradycyjnie temat na zupełnie inną gawędę. 

Cordialmente

Piotr Czerwiński