reklama

W subiektywie Czerwińskiego: złe kurczaki, czyli a lot of crap

Piątek, 28 Czerwiec 2024

Dzień dobry Państwu albo dobry wieczór. A lato było piękne tego roku, jak by to powiedział poeta. Czyż nie? W życiu nie widziałem na naszej Wyspie Skarbów takiego tropikalnego maja, a już na pewno nie ve vikend. Póki co, zabawa trwa. Sunshine zapyla jak na Hawajach, upał jak diabli, będzie z osiemnaście stopni albo i więcej, tubylcy chodzą na golasa i jedzą lody w hurtowych ilościach. Tak przynajmniej sprawy mają się gdy piszę te słowa. Być może kiedy wy je czytacie, znów jest po staremu, pogoda turbo-satan, centra handlowe pełne ludzi, tłumy w barach, a co drugi człowiek kicha. Znaczy, że w sensie jest tradycyjnie. 

Przecudną aurę zakłócają niestety lokalne wybory, które objawiają się w bardzo zabawny sposób: na latarniach wiszą politycy. Z jakiegoś powodu wszyscy się śmieją. Ja osobiście nie wiem z czego tu się śmiać, mamy kryzys mieszkaniowy, kryzys energetyczny, kryzys obronności, jedna wielka brygada kryzys, a ci tu na tych plakatah chichrają się w najlepsze, zupełnie jakby chcieli nam powiedzieć „głosuj na mnie, pliz, żebym przez jakiś czas mógł nic nie robić i dostawać za to pieniądze. Nota bene twoje pieniądze, frajerze”. 

Co poniektórzy wraz z uśmiechami udostępniają nam również swoje poglądy, wyrażane w postaci dramatycznie brzmiących haseł, z których niewiele wynika. Na przykład jeden twierdzi: „Ratujmy Dundrum!”. No dobra, ratujmy, ale przed czym? Dundrum ma się zupełnie dobrze. Galeria handlowa stoi, kościół stoi, komisariat stoi, Luas jeździ, most się nie zawala. Może chodziło o to, by ratować Dundrum przed politykami, żeby któryś znowu nie wyjechał z jakimś genialnym pomysłem w rodzaju przeróbki głównej ulicy na jednokierunkową albo coś w tym guście. Wtedy zgodziłbym się z taką tezą. Uśmiechając się od ucha do ucha tak jak towarzystwo na plakatach, oczywiście. 

Niewtajemniczonym śpieszę objaśnić, że Dundrum to taka dzielnica w południowym Dublinie. Składa się z wielkiej galerii handlowej, kościoła, komisariatu oraz mostu, po którym jeździ Luas. Oprócz tego jest tam główna ulica. Wszystko to, jak już wspomniełem, jeszcze stoi i ma się dobrze. Tylko ulica jest teraz jednokierunkowa, ani chybi z inicjatywy jakiegoś lokalnego polityka, przed którym zdecydowanie należało ratować Dundrum, lecz sprawa się rypła. 

W temacie zaś innych polityków, wiszących na latarniach i śmiejących się do nas serdecznie, to nie wiem jak wy, ale ja sądzę, że ta uliczna galeria sztuki nieźle szpeci krajobraz. Na dodatek rozprasza kierowców, co w taką pogodę powinno przecież być wyłączną domeną na wpół rozebranych dziewczyn, pomykających chodnikami. No ale trudno. Nie bardzo rozumiem ten fenomen. Zabraniają wieszania bielizny w oknach i na balkonach, twierdząc, że to jest „eyesore”, a nie przekadza im, że z każdej latarni i każdego słupa w mieście szczerzy się jakiś obcy człowiek, który chce nas uratować, ale nie wie przed czym dokładnie. 

Nawiasem mówiąc wspomniane slogany polityczne przypominają mi hasła reklamowe wypisywane na płotach z dykty, okalających wszechobecne budowy apartamentowców. Coś w rodzaju: „Witaj w Bally Bully Cherry Hall (one wszystkie nazywają się podobnie), żyj swoim życiem!”. Przez co należy rozumieć, że chcą, abyś płacił tam dwa i pół tysiąca euro miesięcznie za mieszkanie z jedną sypialnią, ponieważ wszystkie one budowane są wyłącznie pod wynajem. A że dwa i pół tysiąca euro czynszu przerasta twoje możliwości, będziesz niestety musiał żyć swoim życiem i zamieszkać w brudnej suterenie z dzieloną ubikacją, i tutaj błędne koło się zamyka. 

Wspominałem wcześniej o kryzysie w obronności i być może warto rozwinąć ten temat, ponieważ ostatnio w irlandziej prasie pojawiły się opinie, z których wynika, że tutejsza armia, oh pardon, defence forces, są w tak kiepskiej kondycji, że nie obroniłyby za wiele w razie wypadku. Jeden ekspert twierdził nawet, że przeciętny kolumbijski kartel narkotykowy jest uzbrojony lepiej niż irlandzkie wojsko i że sprawa wygląda naprawdę dramatycznie, bo w razie ewentulnego ataku, konwencjonalnego oczywiście, byle jaka armia dowolnego kraju na świecie mogłaby podbić wyspę w ciągu co najwyżej dwóch dni. No, może tylko Tuvalu i Tokelau albo Kiribati nie dałyby rady, ponieważ nie ma tam armii, ale z pewnością mają jakieś dzidy albo nawet pistolety. Na koniec zostaje istotne pytanie kto właściwie chciałby napadać na Irlandię i po co, ale to już jest odrębna kwestia. Jedni tacy zza morza już raz to zrobili, toteż w teorii takie zakusy są względnie możliwe. 

Oprócz wyborów w Irlandii pozostaje jeszcze mega-temat wyborów unijnych, które jeszcze się nie odbyły, kiedy piszę te słowa. Okazuje się, że nie wszyscy politykierzy podeszli do tego tematu z właściwą dla tej branży śmiertelną powagą i tak oto do eurowyborów startują kandydaci z partii, które bardziej nadają się na kabarety albo zespoły grające punk-rocka. W Szwecji działa na przykład partia o nazwie „Evil Chickens”, czyli „Złe Kurczaki”. Ich wódz nazwiskiem Svante Strokirk osobiście stwierdził, że wymyślił swoją partię dla żartu, ale z jakiegoś powodu inicjatywa chwyciła i teraz Kurczaki mogą dostać się do europarlamentu. 

W Czechach dla odmiany działa partia o nazwie „Nechceme Vase Hlasy”, czyli „Nie głosujcie na nas”, w wolnym tłumaczeniu. Paradoks popularności tego ugrupowania polega na tym, że ludzie chcą na nie głosować. Wot Józku, jaka konfuzja. 

Całkowitym odpałem jest „The Two-Tailed Dog Party”, czyli „Partia psów z dwoma ogonami”. Działa na Węgrzech. Jej działacze twierdzą, że przyświeca im zupełnie zbożny cel, którym jest przyciąganie uwagi społeczeństwa do problemów we współczesnym życiu publicznym. Przy tej kombinacji włoski „Five Star Movement”, założony, z całą pewnością dla jaj, przez satyryka nazwiskiem Beppe Grillo, wydaje się zupełnie poważną inicjatywą, aczkolwiek nie doszukałem się nigdzie wiadomości o tym, jaki właściwie jest program Beppego. Podobny zresztą jest przypadek „Die Partei”, czyli po prostu „Partii”, którą założył niemiecki komik Martin Sonneborn. 

W zasadzie to byłoby całkiem zabawne, gdyby wszyscy ci giganci zostali europosłami. Lepiej nie będzie, gorzej pewnie też nie za bardzo, to przynajmniej byłoby wesoło. Mnie najbardziej interesują Złe Kurczaki. Myślę, że to w pytę goście. Szkoda, że nie mogę na nich zagłosować. Właściwie to nawet wstąpiłbym do Złych Kurczaków, gdyby nie to, że brzydzę się polityką. 

Tymczasem w moim lokalnym „Polonezie” można kupić przysmak o nazwie „Crap”. Okazuje się, że po rumuńsku to znaczy „karp”, a wspomniany rarytas jest pastą rybną. Crap jest przebojem wśród miejscowych nastolatków, którzy robią mu zdjęcia i wywieszają je internecie albo kupują w prezencie nielubianym kolegom. Byłem tam niedawno i sam nie mogłem się powstrzymać przed sfotografowaniem półki pełnej crapu, który wcale nie jest taki tani, bo kosztuje 5.99 za stugramowe pudełko. 

W temacie zaś polityki, to w Austrii szykują się do wybierania prezydenta. Jeden z kandydatów przedstawia się jako Marco Pogo i jest kierownikiem Partii Piwa. Jego hasło wyborcze brzmi „Austria nie jest wyspą” i to jest tradycyjnie temat na zupełnie inną gawędę. 

Cordialmente, 

Piotr Czerwiński