Rozmyślania na Dzień Zaduszny
W oświeceniowej dobie „szkiełka i oka” człowiek rozpoczął wędrówkę ku samotności. Zdobycze techniki i cywilizacyjnego postępu pozornie zamiast łączyć ludzi i zbliżać ich do siebie, sprawiły, że człowiek zaczął zamykać się w sobie. Ówczesne społeczeństwa zawierzyły maszynom, wynalazkom i naukowym nowinkom.
Nie głoszę tutaj haseł obskurantyzmu czy powrotu do epoki przednowoczesnej, ale chcę zauważyć szkodę, jaką „wiek pary” wyrządził w relacjach międzyludzkich i odczuwaniu „siebie dla siebie samego”. Dostrzegli to romantycy, którzy zgodnie zaczęli poszukiwać refleksji na temat świadomości własnych narodów. Myślową arkadią był czas przedchrześcijański i pytanie: kim jesteśmy?
W moim przekonaniu romantyzm to traktowanie natury jako „żyjącej i czującej całości”, swoistego łańcucha bytów powiązanych ze sobą wzajemnie siecią pokrewieństw uchwytnych jedynie w wieloznacznych symbolach. Odczytanie owych symboli może nas przybliżyć do ukrytych sensów uniwersum. Romantycy polscy po raz pierwszy z taką determinacją zaczęli upominać się o to, co „ukryte w pomroce dziejów”. Wiele razy błądzili po omacku, ale mieli w sobie szlachetne przeczucie inności świata przodków. To romantyzm upomniał się stanowczo o słowiańszczyznę. Pamiętajmy, że wierzenia Słowian (podobnie jak Celtów) tłumaczyły naturę i cały otaczający świat. Bogowie byli odpowiedzialni i czuwali nad całą czasoprzestrzenią, w której żyli nasi przodkowie. To zaś dawało starym ludom poczucie wyższego uporządkowania i spokoju. Śmiem twierdzić, że dopiero w romantyzmie człowiek stał się ważnym elementem zakorzenionym w kosmosie i bycie. Myślę tutaj o wielkiej roli irracjonalnych elementów osobowości związanych z podświadomością.
Romantycy coraz odważniej ośmielali się mówić o słowiańskim paradygmacie duchowej integralności. W moim przekonaniu owa duchowa integralność to wspólne dla słowiańskich ludów przeczucie uniwersum. Jeśli zaś owo uniwersum zostało zbrukane (ergo zdradzone, sprzeniewierzone, zapomniane) i wyparte na dno nieświadomości tak zbiorowej, jak i indywidualnej, to wcześniej czy później powróci w aurze burz i widunowych piorunów. Romantycy ową zapomnianą strunę szarpali, wzbudzając lęk, trwogę, innym zaś razem uruchamiając mechanizmy przypominania. Monika Rudaś-Grodzka pisze, że romantycy odkryli jakiś szczególny rodzaj nie do końca zdiagnozowanej amnezji narodowej. Zaćma pamięci przejawiająca się w niemożności rozpoznania siebie w przeszłości wydaje się konstytuować jedną z naszych cech narodowych.
W podobnym tonie wypowiadała się prof. Maria Janion, która podkreślała wielką, choć przeczuwaną przez romantyków doniosłość wydarzeń z przeszłości: Romantycy mieli świadomość tego, że w przeszłości wydarzyła się jakaś katastrofa, która eksplodowała frenetycznymi obrazami grozy i zniszczenia. Niesamowita Słowiańszczyzna – obca i bliska zarazem – jest znakiem rozdarcia, stłumioną nieświadomością, stroną macierzystą, rodzimą, nie – łacińską. Profesor M. Janion pisze o romantycznej frenezji, która jawi nam się jako czyste, irracjonalne szaleństwo. Cytując refleksje M. Janion, zawierzyłem także słowom Williama Szekspira, który w drugim akcie tragedii „Hamlet” napisał: W tym szaleństwie jest metoda. Dlaczego?
Zaryzykuję stwierdzenie, że spotykane w utworach polskich romantyków postawy (można je także nazwać objawami) frenetyczne są dowodem (i reakcją) na utratę własnej tożsamości tak religijnej, jak i kulturowej. Stało się tak w wyniku łacińskiej chrystianizacji, która doprowadziła do wyparcia się dziedzictwa praojców. Wraz z nastaniem nowej religii wszystko, co dotychczas było niezmiennym sensem (ale i celem życia), zostało podeptane, skazane na zapomnienie jako „zło”. Dziewiętnastowieczny historyk Wacław Aleksander Maciejowski podkreślał, że dawni Polacy zbyt szybko wyrzekli się swojego dziedzictwa. Uważał także, że należy powiązać fakt wytępienia obrządku słowiańskiego z początkiem akcji germanizacyjnej: Niemcy widzieli w całkowitym wprowadzeniu obrządku chrześcijaństwa łacińskiego środek na ujarzmienie, a przynajmniej wynarodowienie Słowian.
Te refleksje prowadzą do kolejnego pytania, czy owo frenetyczne cierpienie nie jest podświadomą projekcją łaknienia powrotu starych czasów pod postacią ówczesnej tradycji, zwyczajów, wierzeń i umocowania w Prauniwersum? Po prostu twierdzę od czasów moich studiów filologicznych i historycznych, że frenetyczne uaktywnienie zmysłów jest chwilową ulgą w niewoli łańcuchów nowych czasów. Być może niektórzy zarzucą, że frenetyczne zdarzenia obfitujące na kartach literatury w obrazy pełne grozy, bólu, strachu i mordu są pełne immoralizmu. Równie dobrze to samo można zarzucić mitom Greków i Rzymian, ale także starotestamentowej grozie Boga, który jest mściwy i krwawo karze tych, „co przeciwko Niemu”.
Czy Słowianie znali pojęcie duszy?
Czy zastanawiali się nad złożonością tej kwestii? Wszystko wskazuje na to, że nasi przodkowie mieli świadomość dualizmu miedzy stanem fizyczności (związanej z „byciem tu i teraz”) a „duchowości”.
W języku polskim definicja słowa „duchowość” odpowiada słowu „duch”, które trzeba powiązać z prasłowiańskim „duхъ”. Początku istnienia zaś samego „duхъ” należy szukać w bezokoliczniku „dъхnąti”, czyli „oddychać”. We współczesnej polszczyźnie bliskie są mu takie wyrazy jak tchnąć czy oddychać – piszą we wstępie do „Nowej duchowości w społeczeństwach monokulturowych pluralistycznych” Katarzyna Leszczyńska i Zbigniew Pasek. I dalej: Wyrazy duch i tchnąć należą podobnie jak dąć, dym czy dmę do rodziny słów wywodzących się z praindoeuropejskiego *theu – znaczącego ‘unosić się w powietrzu, tchnąć’ (Grzegorczykowa 2006: 24). Pierwotne znaczenie wiąże się i z oddechem i wiatrem. Tak występuje w Biblii (Rdz. 1, 2; 2, 7), jak i w łacinie, w której spiritus ma ten sam rdzeń co spiro, respiro – ‘oddycham’. W grece znaczenie to niesie słowo pneuma.
Ze sferą duchowości jako zjawiska i fenomenu powiązane jest także słowo „dusza”. Leszczyńska i Pasek zauważają, że jedynie w językach słowiańskich są one połączone etymologią, bowiem prasłowiańskie *duša jest derywatem od *duхъ i jak zaznacza Grzegorczykowa, znaczy jakby „ducha ograniczonego do jednostkowego, indywidualnego człowieka, ograniczonego cieleśnie”. Pozostałe języki indoeuropejskie (łac. spiritus – anima; gr. peuma – psyche; ang. ghost – soul, niem. Geist – Stele), w tym także hebrajski (hebr. ruah – nephes), te pojęcia rozróżniają wyraźnie.
Aleksander Gieysztor zauważa, że Słowianie dzielili ten rdzeń wyrazowy z plemionami Bałtów: litewskie dausos – „powietrze”, dvase – „duch”, „dusza”, dusauti – „wdychać”; nosiłby więc w przeszłości indoeuropejskie zabarwienie sakralne. Zauważa także, że zawartość pojęć „duch” i „dusza” wśród Słowian jest bardzo pojemna: obok duszy – jaźni i duszy życia, czyli oddechu, a więc określeń stanu własnej świadomości psychicznej i siły życiowej, istnieje dusza – widmo. Jest to obraz – kopia człowieka za życia, w odniesieniu do zmarłego nazywamy wprost nieboszczykiem (…), marą, zmorą, cieniem; obraz ten po śmierci odlatuje z wiatrem, ale i powraca, może jeść i pić, odchodzić w zaświaty, gdzie przebywa.
Stykamy się więc z kultem zmarłych, którzy udają się wędrówki z zaświatów, by penetrować świat żywych. W wierzeniach Słowian zmarłych należało ugościć potrawami. O ucztach pogrzebowych dla (i ku czci) zmarłych wspominał m.in. Wincenty Kadłubek. Jakże inaczej teraz trzeba spojrzeć na „Dziady – część II” Adama Mickiewicza. Oto Guślarz zwraca się do wędrującej na „padół żywych” duszy:
Czego potrzebujesz, duszeczko,
Żeby się dostać do nieba?
Czy prosisz o chwałę Boga?
Czyli o przysmaczek słodki
Są tu pączki, ciasta, mleczko
I owoce, i jagódki.
Czego potrzebujesz, duszeczko,
Żeby się dostać do nieba?
W cytowanej już „Mitologii Słowian” czytamy także, że kult dusz zmarłych przejawiał się (…) przede wszystkim w ucztach zadusznych, a zarazem po zgonie w stypie, po staropolsku strawie, po chorwacku karminie, po starorusku tryznie (też trinie).
Autor „Pana Tadeusza”, pisząc swoje dramatyczne dzieło, sporo wiedział o tych starosłowiańskich wierzeniach choćby z ustnych przekazów gminu czy też tropów pozostawionych w folklorze ziem litewskich, ukraińskich i białoruskich. „Dziady – część II” to swoista synteza wierzeń ludu w świat pozagrobowy i nici powiązań tegoż świata z rzeczywistością, z jednym jednak zastrzeżeniem – jak podaje Gieysztor – pozbawiona modelu obrzędu wywoływania dusz.
Tomasz Wybranowski
Fot. Tomek Szustka