Prawda ekranu i piramidalne biznesy - felieton Piotra Słotwińskiego
„Jest prawda czasu i jest prawda ekranu” – twierdził Zagajny, reżyser „Ostatniej paróweczki Hrabiego Barry Kenta” w filmie „Miś”. Od premiery tej komedii minęło ponad 40 lat, ale film stał się kultowy ze względu na swoją ponadczasowość. Nadal mamy prawdę czasu i prawdę ekranu, przynajmniej tego w naszych smartfonach, tyle że sami reżyserujemy swoje własne filmy, choćby w postaci instagramowych rolek, z nami w roli głównej.
Życie w realu w większości przypadków mocno różni się od tego na social mediach, o czym doskonale wiedzą na przykład działacze polonijni w Irlandii, którzy niejednokrotnie tworzą fikcję aktywnej działalności na rzecz swoich Rodaków, gdy w rzeczywistości prawda czasu jest zupełnie inna. Takie fikcje są jeszcze stosunkowo niegroźne, co najwyżej „uśmiechnięta Polska” straci kolejne kilkaset tysięcy euro na wspieranie projektów zbędnych i niepotrzebnych, którymi, poza wspomnianymi działaczami, pies z kulawą nogą się nie interesuje, chociaż w sprawozdaniach słanych do ambasady zawsze jest otrąbiony pełny sukces. Wiadomo – cudze pieniądze wydaje się łatwo, a rotacyjni dyplomaci na Zielonej Wyspie chyba jeszcze nie wiedzą, że istnieją granice absurdu.
Znacznie gorsi są twórcy przeróżnych „prawd ekranu”, którzy obiecują łatwe i dostatnie życie, które czeka tuż za rogiem. Ostatnio nastąpił prawdziwy wysyp takich ofert i powoli staje się to plagą. Oto wystarczy smartfon i wykupienie subskrypcji w tej czy innej „globalnej platformie inwestycyjnej” świadczącej „usługi edukacyjne”. Coraz więcej młodych ludzi się na to nabiera, bo kto nie chciałby żyć lekko i przyjemnie, spędzać czas na podróżach, a to wszystko opłacać zyskami generowanymi z „inwestycji na rynkach finansowych”, na które poświęca się co najwyżej 1–2 godziny dziennie, klikając w ekran smartfona. Oczywiście wszystko to pic na wodę fotomontaż, otrzeźwienie przychodzi w ciągu co najwyżej dwóch lat, gdy ludzie zrozumieją, że z tego „piniendzy nie ma i nie będzie”. Do tego czasu miesiąc miodowy trwa, uczestnicy piramidy wciągają w to kolejne osoby, bo tylko z rekrutacji następnych naiwnych można mieć jakikolwiek niewielki zysk, i sami przed sobą udają, że osiągnęli jakiś sukces.
Gdy spojrzy się na instagramowe fotki takich ludzi, to widzimy, że jeżdżą drogimi samochodami, spędzają nieustające wakacje w egzotycznych krajach, na przegubach mają drogie zegarki. Tyle że samochody są najczęściej z wypożyczalni, na egzotyczne wakacje jadą w 15 osób, wynajmując najtańszy apartament, a następnie godzinami kręcą filmiki, które będą wrzucali przez kolejne pół roku. O zegarkach się nie wypowiadam, bo każdy, kto potrafi łączyć kropki, już wie, skąd i za ile te chronometry. Po co tacy młodzi ludzie roztaczają wokół siebie atmosferę rzekomego bogactwa? Cel jest jeden: żeby zwabić kolejnych, bez których piramida się zawali.
Prawda jest taka, że pieniądze lubią ciszę, i ktoś, kto jest naprawdę bogaty, raczej się z tym nie afiszuje. Wiadomo, że im więcej masz, tym bardziej wzrasta prawdopodobieństwo, że znajdą się chętni, żebyś się z nimi podzielił. Pół biedy, jeżeli jest to tylko urząd skarbowy, który poprosi cię o wyjaśnienie, dlaczego twoje bogate instagramowe życie nie znajduje odzwierciedlenia w deklaracjach podatkowych. Tak, proszę Państwa, coraz częściej docierają sygnały, że skarbówka już umie w social media. Gorzej, gdy wieczorową porą odwiedzi cię kilku silnych panów, którzy łamaną polszczyzną poproszą o zapłatę za „ochronę” tak bogatej persony, a w przypadku odmowy złożą propozycję nie do odrzucenia w postaci wypicia szklanki wrzątku. Ale spokojnie, takich instagramowych biznesmenów nikt nie porywa dla okupu, bo nawet bandziory nie wierzą w bajki o złotych górach zakopanych gdzieś w internecie.
Kiedy przychodzi otrzeźwienie, z reguły rodzina i przyjaciele zdążyli już się odsunąć od takiego wirtualnego milionera, który naopowiadał im, że przegrali życie, bo co rano odbijają kartę w fabryce sztucznych kwiatów w Irlandii. Wtedy chyłkiem znikają z social mediów i z podkulonym ogonem wracają do pracy w McDonald’s, która przecież nie jest niczym złym.
Żeby nie było: ja nie twierdzę, że nie da się robić „biznesu online”. Da się, ba, sam to robię w mikroskali, chociażby pisząc i przesyłając online ten felieton do MiRa. Wykonałem online jakąś pracę czy może bardziej usługę, otrzymałem za to wynagrodzenie. Jak najbardziej istnieją całkowicie internetowe biznesy, jak chociażby księgarnie z e-bookami, gdzie handluje się czymś, co istnieje tylko w cyfrowej postaci i co można kopiować nieograniczoną ilość razy, wskutek czego magazyny takiej firmy zawsze będą pełne. Nie twierdzę też, że nie da się zarabiać na giełdowych inwestycjach czy nawet handlu kryptowalutami, bo da się, mając odpowiednią wiedzę i kapitał i niejedna fortuna tak powstała.
Słowo klucz to: wiedza. I kapitał. Tymczasem zwerbowani uczestnicy piramidalnych internetowych platform „edukacyjno-inwestycyjnych” z reguły nie mają ani jednego, ani tym bardziej drugiego. Zazwyczaj to bardzo młodzi ludzie, którymi najłatwiej manipulować. Ich szkolenia, to w zdecydowanej większości motywacyjne slogany, umiejące im jednak zrobić sieczkę w głowie. Kiedy wmówi im się, że są lepsi od takich dziadersów jak ich rodzice i już za chwilę odnajdą Świętego Graala, są gotowi naprawdę wszystko rzucić na jedną szalę i za pomocą „marketingu sieciowego, inwestować na globalnych rynkach finansowych”. Tak, wiem, jak głupio to brzmi, ale są tacy, którzy w to wierzą.
Pół biedy, kiedy tylko porzucą załatwioną im przez mamę i tatę posadę pakowacza we wspomnianej fabryce sztucznych kwiatów. Gorzej, gdy oślepieni blaskiem nadchodzącego sukcesu i omamieni obietnicami swoich „edukatorów”, zdążą poważnie się zadłużyć w tej czy innej instytucji działającej na granicy prawa lub w ogóle poza prawem. Konsekwencje takich decyzji będą ciągnęły się latami, a może być jeszcze gorzej. Nawet w takiej wiecznie Zielonej Irlandii są osoby, które chętnie pożyczą pieniądze, nie pytając, na co, ale niech nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby ich z nawiązką nie zwrócić. Nawet ewakuacja do Polski może na niewiele się zdać.
Gdy kończy się „Sen o Warszawie”, zaczyna się „Sen o dolinie”, z proroczym: „znowu w życiu mi nie wyszło, sam wiem, że zbyt późno jest, by zaczynać wszystko znów. Znowu szarych dni pagóry, znów codziennych rzeczy las”... Oczywiście wtedy wkraczają przywoływani już „edukatorzy”, którzy tłumaczą, że „to tylko twoja wina, bo miałeś niewłaściwe nastawienie. Patrz, innym się udało, mają drogie samochody i zegarki i są na nieustających wakacjach”. Tyle tylko, że ty już wiesz, skąd te samochody i jak wyglądają te wakacje. O zegarkach znowu nie będę się wypowiadał...
Jak to pisał mój ulubiony Kohelet: „Jeśli jest coś, o czym by się rzekło: «Patrz, to coś nowego» – to już to było w czasach, które były przed nami”. Tego typu biznesy „online” istniały już wiele lat przed internetem, tyle że wtedy nazywano to chałupnictwem. Tak, wiem, zbyt duże uproszczenie, ale schemat ten sam: chodziło o to, żeby zarabiać z domu, nie posiadając stałego etatu. Jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku faktycznie takie oferty były: prywatni producenci, sami robiąc coś mniej lub bardziej chałupniczo, zlecali na przykład nasączanie tuszem wkładów we flamastrach, szycie odzieży i takie tam.
W latach 90. ubiegłego wieku jeszcze chałupniczo przepisywano na przykład teksty na maszynie do pisania czy później na komputerze. Pamiętają to tacy matuzalemowie jak ja, piszący w tym czasie swoje prace magisterskie. Później było już znacznie gorzej. Prawdziwych ofert pracy domowej już praktycznie nie było, za to pełną parą weszły do Polski przeróżne mml-owe firmy, bardziej skupione na werbowaniu kolejnych członków, opłacających co miesiąc swoje uczestnictwo w tym czy innym programie, wydając pieniądze na szkolenia, spotkania, książki i płyty motywacyjne, rozprowadzane przez organizację, niż na rzeczywistej sprzedaży produktów, które nie były dostępne w sklepach, za to kosztowały trzy razy więcej niż ich odpowiedniki z najbardziej znanych globalnych marek. Teraz, gdy wszyscy już od dobrych 20 lat mamy internet, doszło do fuzji dawnego chałupnictwa i mml, gdy już nawet żaden realny produkt nie jest potrzebny.
Sam kilka razy byłem zapraszany do takich mml-owych przedsięwzięć. Za każdym razem przez osoby, które znałem wcześniej i byłem pewien, że są trochę mądrzejsze. Schemat był zawsze ten sam: zaproszenie do kawiarni, rysowanie słupków i wykresów, przekonywanie o wyjątkowych i fantastycznych produktach, nigdzie indziej nie dostępnych, wizja szybkiego i łatwego zysku. Później dochodziło do płacenia za herbatę i żaden z tych mml-owych biznesmenów nie miał pieniędzy, więc standardowo płaciłem za wszystkich. Jakie to firmy? A różne, od dystrybuujących witaminy i detergenty, po soki, co to wszystkie choroby leczyły, łącznie z rakiem. Dzięki Panu Bogu Najwyższemu nigdy mamona nie oślepiła mnie na tyle, żebym uwierzył w te bzdury, a tym bardziej kogoś w to wciągnął. Jestem człowiekiem starszej daty i wierzę w to, że są tylko dwie płcie, a bogactwo bierze się z pracy. No, chyba że z dziedzictwa, ale w bajki o bogatej, chociaż nie znanej do tej pory krewnej, umierającej gdzieś za granicą i chcącej przekazać wam majątek, o czym donosi z podejrzanego mejla jej „prawnik”, sugerowałbym raczej nie wierzyć.
Pamiętajmy też, że jak mówi stare polskie przysłowie: kto chce się wzbogacić w tydzień, tego powieszą w ciągu roku. Pozostaje irlandzka fabryka sztucznych kwiatów, w której naprawdę nie jest źle, o ile nie pracuje z wami zbyt wielu Rodaków, którym włączyło się współzawodnictwo pracy i jeden przed drugim chcą się wykazać, jak szybko wyrobią i o ile przekroczą target. Irlandzki pan oczywiście poklepie po ramieniu, a ich dzisiejszy rekord uczyni waszą jutrzejszą normą.
Dlatego jeżeli marzysz o własnym biznesie, to zrób go, ale z głową. Najpierw warto dokształcić się w danej dziedzinie, później zarobić i odłożyć na to trochę pieniędzy, pamiętając też, że zyski nie pojawią się od razu i że możesz je w całości stracić, co w ciągu roku spotyka średnio nawet 4 na 5 nowych biznesów. Ważne też, żebyś robił to, co lubisz i na czym się naprawdę znasz, wtedy twoja szansa na sukces zdecydowanie wzrasta. Bylebyś nie kpił z tych, którzy wstają co rano, żeby podbijać kartę w fabryce sztucznych kwiatów. Oni być może bardziej cenią sobie święty spokój, którego ty, jako prowadzący własny biznes, szybko nie zaznasz. Jak to swego czasu rapowała Paktofonika: „wszystko ma swoje priorytety, niestety, wszystko ma swoje wady, zalety, hierarchia wartości, obowiązki, przyjemności”...
Piotr Słotwiński